O blogu

Klub Kolonialny Papugi Orinoko - w tej nazwie wszystko jest prawdziwe:

- Klub jest wirtualnym klubem wymiany rzeczywistych poglądów,
- K
olonialny stanowi egzotyczne decorum, które powinno Czytelnika zaciekawić, sprowadzić i, why not, uwieść,
- Papuga Orinoko istnieje naprawdę i można ją spotkać na blogu "Z frontu walki z reakcją i Redakcją",

środa, 22 lipca 2015

22 lipca w Orlim Gnieździe.

Milicjant wskazał mu krzesło.
- Siadajcie – powiedział – zaraz ktoś po was przyjdzie i dostaniecie identyfikator. Tu macie program – podał zadrukowany kartonik - za godzinę pierwszy sekretarz skończy przemawiać i zaraz przyjadą autobusy. Teraz otwarty jest tylko jeden bar, ale płatny dla obsługi. Z identyfikatorem będzie darmo.
pokojnauczycielski.blox.pl

- Mogę wyjść – spytał Artur – tu okropnie gorąco.
- Możecie, tylko stańcie gdzieś na widoku, żeby nie trzeba było was szukać.
Wyszedł z budynku w cień wielkiego dębu. Tu rzeczywiście było chłodniej. Rozejrzał się. W parku roiło się od ludzi. Narzeczona wraz z towarzyszącym jej milicjantem pokonywała ostatnie stopnie wiodące na ganek i zaraz zniknęła w drzwiach dworu. Uspokoił się całkiem. Ostatnie dni przyniosły niespodziewane napięcie, Alicja stała się zazdrosna o każde spojrzenie na inną dziewczynę, każde słowo. Teraz jedno jej spojrzenie i wszystko stało się jasne.

Przygotowania miały się ku końcowi. Żołnierze ukończywszy stawianie ogromnych namiotów, porozsiadali się na trawniku i popijając mazowszankę z dużych szklanych butli, zerkali na dziewczyny. Czasami oblewali się, zatykając szyjkę palcem, wzburzając płyn, a uwolniony gaz wypychał wodę butelki, jak z syfonu. Ich nagie, opalone torsy przyciągały spojrzenia kobiet ściągniętych do pomocy z pobliskiego PGR-u, co podnosiło i tak wysoką temperaturę. Wkrótce wybuchy śmiechu, niewybredne zaczepki i przekleństwa wypełniły cały park.

Oficer w towarzystwie plastyka odpowiedzialnego za świąteczny wystrój dowodził rozwieszeniem transparentu. Taki punkt zawierał rozkaz na piśmie, który otrzymał tydzień temu. Do tego celu wybrali dwie strzeliste sosny rosnące naprzeciw, mniej więcej w takiej samej odległości po przeciwnych stronach od głównej alei i stojąc w bramie, kierowali głośnymi okrzykami żołnierzem, który za pomocą słupołazów wspiął się na wysokość czterech metrów i zaczepiał linkę. Plastyk po cichu doradzał oficerowi, a gdy ten nie nadążał za zmieniającą się koncepcją, wysokim, lekko schrypniętym głosem, przekrzykiwał go i energicznymi ruchami prawej ręki, zbrojnej w zwinięty projekt, wskazywał, o co mu chodzi. Żołnierz poruszał się sprawnie i robił to, co słyszał. Czasami tylko, gdy polecenia były sprzeczne wstrzymywał się i patrzył na usta dowódcy.

Pod wielkim namiotem płacono i wydawano świąteczne prezenty robotnikom, którzy już ukończyli swoje zadania. Główny księgowy identyfikował pracowników na podstawie dowodów osobistych. Wskazywał w brulionie miejsca do podpisu, a kasjerka odliczała pieniądze. Dziewczyna stojąca za nią wyciągała z otwartego kartonu plastikową reklamówkę z czerwonym nadrukiem: niech się święci 22 lipca – PKWN i uśmiechniętym słoneczkiem, wkładała do niej paczkę rajstop i butelkę wódki żytniej eksportowej z kłosem, a tym, którzy mieli dzieci, dokładała tabliczkę prawdziwej czekolady produkcji Zakładów 22 Lipca, odfajkowywała nazwisko na liście i wskazywała następny stół, przy którym wydawano dwa kilogramy kiełbasy owinięte w czysty papier.

W namiocie zapanował świąteczny nastrój. Podarki nie dość, że nieoczekiwane, były nadzwyczaj hojne. Już sama reklamówka miała swoją wartość, mogła stać się prezentem, lub towarem wymiennym za przynajmniej pół litra. Niektórzy od razu wypakowywali ją, starannie składali i wraz z pozostałą zawartością wkładali do siatek, potem wychodzili do osinobusów podstawionych na wprost namiotu po przeciwnej stronie placu, paradując z nowo nabytym bogactwem, odprowadzani zazdrosnymi spojrzeniami dziewczyn z PGR – u.

Park pustoszał. Ekipy zanurzały się w namiocie, po czym wyłaniały na chwilę i połykane przez autobusy, znikały, jedna za drugą. Ostatni odjechali żołnierze i dziewczyny posmutniały. Księgowy, mężczyzna w sile wieku, odpowiedzialny za organizację, natychmiast dostrzegł zmianę nastroju i popędził je pod prysznice i do przebieralni. Wczoraj jeszcze sprowadził dwadzieścia strojów krakowskich, dla pomocnic dziesięciu kelnerek, skierowanych do obsługi imprezy z dwóch hoteli. Wziął ich specjalnie więcej, aby każda miała do wyboru: większy i mniejszy. Dzisiaj wszyscy mieli być radośni. Postąpił słusznie, po kilku minutach z miejsca, w którym wojsko rozstawiło umywalnię polową rozległy się śmiechy i piski.

Artur nie czekał długo. Milicjant, który odprowadzał Alicję, wrócił na swoje miejsce. Po chwili i jego zawołano go do kordegardy. Domyślił się jeszcze wcześniej, gdy Alicja przedstawiała dokumenty, że milicjant, który go spisuje, jest wyższy szarżą. Robił to bardzo starannie. Jeszcze raz spytał o nazwisko, imiona, imię ojca i nazwisko rodowe matki zasłaniając dowód czystą kartką. Na białym tle odbijały pożółkłe od nikotyny palce zakończone długimi paznokciami, przez które przebijały księżycowate pasemka brudu. Drugi milicjant patrzył uważnie na twarz chłopaka, jak gdyby chciał przeniknąć go na wskroś i dociec, czy mówi prawdę. Artur wiele razy był legitymowany i chociaż wiedział, że to zwykła procedura poczuł się rozbawiony. Rozśmieszała go powaga, z jaką go, w tym przecież świątecznym dniu rozpytywano i namaszczenie towarzyszące wypełnianiu formularza.

Milicjant skończył pisać. Z suchym trzaskiem zamknął wieczne pióro, wstał i podał biało czerwoną plakietkę ze złotym napisem.
- Przypnij ją, żebyś nie zgubił. Możesz chodzić po całym kempingu, stołować się w namiocie oficerskim i dostaniesz upominek – powiedział niechętnie, jakby instruował aresztanta. – Jesteś gościem honorowym. Pojmujesz? Oprowadzę cię po ośrodku – mówił dalej tym samym tonem. - Jak się zacznie, nie chodź do dworu, najbliżej do ścieżki. - Był naprawdę zły, wczoraj dowiedział się o różnych rodzajach upominków dla różnych gości i czuł się pokrzywdzony.
- Dlaczego?
- Tam będą bardzo ważni towarzysze, a nasze służby pilnują, żeby się im nic nie stało. Pojmujesz? Jak podejdziesz, to nie będą patrzeć czy ty honorowy, tylko ci spuszczą wpierdol i pójdziesz na dołek.
- Pojmuję – powiedział Artur.

Ścieżka, a raczej alejka ujęta w pobielone krawężniki i wysypana dobrze ubitym żwirem otaczała dwór z obu stron i prowadziła do powozowni przerobionej na restaurację, przed którą rozpięto z okazji dzisiejszego święta wojskową siatkę maskującą tworzącą rodzaj dachu nad podwórzem i rzucającą rzadki cień na stary bruk.
- To teraz nasza knajpa – powiedział milicjant, pokonując próg – pojmujesz, dla funkcjonariuszy i gości honorowych. Możesz kogoś przyprowadzić, twoja plakietka jest na dwa miejsca. Zwykli goście zjedzą w parku z kuchni polowych.
Artur rozejrzał się po przestronnej sali z setką pustych miejsc przy stolikach. Jedynie w pobliżu bufetu siedziało mieszane towarzystwo pod delikatnym gazem.
- To będzie nas aż tylu?
- Święto. Pojmujesz – powiedział milicjant, prowadząc go do siedzących.
Wszyscy byli weseli. Kiwnął ręką na dziewczynę siedzącą trochę z boku. Artur spojrzał i odniósł wrażenie, że uśmiech wycięto jej z papieru i przyklejono do ust. Stanęła obok nich z takim samym wyrazem twarzy.
- To jest osobisty gość pierwszego – powiedział na tyle głośno, że rozmowy ucichły i wszyscy skierowali wzrok w stronę stojącej trójki. W oczach siedzących Artur dostrzegł ciekawość i szacunek. – Nazywa się Artur Zawada syn Piotra – „syn Piotra” milicjant dodał z zawodowego przyzwyczajenia, ale nikt z siedzących tego nie zauważył – ma się doskonale bawić i wszyscy jesteście za to odpowiedzialni, a szczególnie nasza lalka. Pojmujesz? – Zwrócił się surowo do dziewczyny stojącej u drugiego boku chłopaka. Skinęła głową i delikatnie ujęła Artura pod ramię.
- Ja muszę wracać na stanowisko, a ty jesteś w dobrych rękach – powiedział milicjant i odchodząc, zabrał ze stołu otwartą butelkę żywca. Dopiero gdy znalazł się na podwórzu, poszedł w kąt zabudowań, przysunął naczynie do ust i łapczywie wychylił zawartość.

Przy stoliku zrobił się ruch. Łysy mężczyzna, przed którym leżał otwarty notatnik, skinął ręką i na ten gest pozostałe osoby przesunęły się krzesłami, robiąc między sobą miejsce, by zmieściło się w nie to, na którym przedtem siedziała dziewczyna.
- Siadajcie – zwrócił się do chłopaka. - A ty - przeniósł wzrok na stojącą obok – przynieś towarzyszowi piwo.
Artur zawahał się i zanim usiadł, sięgnął do sąsiedniego stolika po krzesło dla dziewczyny.
- Postoi – powiedział łysy – wyjdzie to jej na zdrowie, zresztą i tak się nie zmieści. Do szesnastej – mówił dalej – nie pijemy na sali, taki regulamin, a my jesteśmy od tego, żeby regulaminu pilnować, z piwem możecie pójść na zaplecze, do kibelka, albo w krzaki. Żeby was nikt nie widział.
Rzeczywiście, stolik, przy którym usiadł Artur, był ściśle otoczony krzesłami. Po chwili przed nim, na szklanym blacie stanęła jeszcze jedna butelka, którą natychmiast pokryła rosa.
Żeby ją tam postawić, dziewczyna musiała się mocno wychylić i tylko dla zachowania równowagi wesprzeć o jego bark. Tym razem przez perfumy poczuł zapach jej potu. Mdły, słodko kwaśny, wytworny, ponadosobowy, jak gdyby harmonijnie skupiający w sobie zapachy wszystkich biesiadników przy tym stole, zupełnie inny niż ten, który wąchał w kordegardzie. Całkowicie odruchowo spojrzał w bok i kątem oka dojrzał obfitą pierś ubraną w kremowy stanik, trochę ciasny, bo jego skraj wyciskał półkolistą falkę na miękkim ciele. Artur, gdy wspominał tamtą chwilę, zastanawiał się, skąd przyszła mu do głowy myśl, że gdyby nacisnął tę falkę, ukazałaby się cała sutka, a on przytuliłby do niej policzek.

Dziewczyna była tak blisko, że gdyby obrócił twarz w tę stronę, dotknąłby ją nosem. Poczuł się nieswojo od jej bliskości i własnych myśli. Rozejrzał się wokół. Nie mógłby przysiąc, ale wydawało mu się, że pozostali goście wymienili błyskawiczne spojrzenia. W każdym razie, gdy sięgał po butelkę, każdy z nich patrzył gdzie indziej. Wydało mu się to dziwaczne. Spojrzał na dziewczynę. Zmrużyła oko i znacząco poklepała torebkę. Rozejrzał się za otwieraczem.
- Szukacie otwieracza – domyślił się łysy – u nas się to robi tak. - Wziął zakorkowaną butelkę stojącą obok i zahaczył kapslem kapsel, który odskoczył z głośnym cmoknięciem, zatoczył łuk ponad głowami i skończyłby swój lot pod sąsiednim stolikiem, gdyby nie chwycił go tłusty mężczyzna o kędzierzawych włosach. – Gdyby dla każdego w Polsce wyprodukować otwieracz – kontynuował tonem księdza nauczającego z ambony – to zabrakłoby stali na czołgi i stanęlibyśmy bezbronni wobec zachodniego imperializmu. Teraz idźcie gdzieś wypić, bo my tu mamy swoje sprawy organizacyjne. Artur wstał, wziął swoje piwo i ruszył do wyjścia.
- Wasz kapsel – kędzierzawy mężczyzna wyciągnął rękę.
- Dziękuję – powiedział Artur i odebrał swój kapsel.

- Zatrzymał się dopiero na podwórzu i rozejrzał wkoło. Słońce paliło jeszcze bardziej , więc wychodząc z półmroku, zmrużył oczy. Dziewczyna stanęła tuż za nim. Otoczyła go woń perfum, inna niż u Ali, a w plecy zrobiło się od jej ciepła jeszcze bardziej gorąco.
- Pokażę ci wszystko – powiedziała – ale najpierw przejdziemy się po parku. - Ujęła go za łokieć ręki, w której trzymał piwo - chodźmy towarzyszu, muszę wykonać zadanie.
Poszli szeroką aleją prowadzącą z powozowni do lasu, odprowadzani szczebiotem dziewcząt przymierzających w improwizowanej umywalni krakowskie stroje. W połowie drogi do muru otaczającego posiadłość, w miejscu gdzie rósł sędziwy jawor, dziewczyna weszła w boczną ścieżkę, porządnie podkoszoną po bokach, ale dwa metry w bok dziko zarośniętą krzewami czarnego bzu.
- Dokąd mnie prowadzisz? - Spytał Artur takim tonem, jakiego używają panowie, gdy chcą, aby w uszach pań ich pytanie brzmiało dwuznacznie. 
- Zobaczysz. - Odpowiedziała tajemniczo, jak każda kobieta, która wie, że jest interesująca dla tego akurat mężczyzny i pragnie to zainteresowanie podtrzymać.

Odeszli już sporo w bok aż trafili na polanę z dwoma kortami tenisowymi ogrodzonymi świeżo pomalowaną siatką i nisko przyciętym żywopłotem. Pomiędzy nimi stała altana zbita z potężnych belek posiwiałych ze starości, aż pod dach pokrytych starannie wyrzeźbionymi inicjałami, lub dłuższymi inskrypcjami wykonanymi flamastrem, pokryta taką samą dachówką, jak dwór. Pośrodku, na równej drewnianej podłodze rozstawiono stół do ping ponga, a wokół i tak pozostało dość miejsca dla swobodnej gry. Pod ażurowymi ścianami stały drewniane ławki przewidziane na dwie osoby o szerokich poręczach służących za stoliki.
- Widzisz, jaki luksus – powiedziała dziewczyna – tak kiedyś się bawili wyzyskiwacze.
Artur nic nie odpowiedział, tylko pokręcił głową.
- Teraz to wszystko należy do ludu, - ciągnęła dziewczyna - ale nie wpuszczają i pilnują, bo na pewno rozkradną...
- Zatrzymajmy się tutaj – przerwał Artur - piwo robi się ciepłe.
- Posiedzimy w chłodzie – powiedziała. – Ściągnęłam im jeszcze trzy i ćwiartkę. Mamy zaopatrzenie do obiadu - i przez papierowy uśmiech, po raz pierwszy przebił się wyraz twarzy pełen satysfakcji.
Usiedli w najbardziej zacienionym miejscu altany. Artur podał butelkę dziewczynie.
- Masz, pij pierwsza. A w ogóle, jestem Artur Zawada i nie mów do mnie towarzyszu, nie należę do partii.
Przyłożyła szyjkę do ust, pociągnęła kilka łyków, widać, nie miała doświadczenia w takim piciu, bo podciśnienie wywołane mniejszą ilością płynu wessało jej w szyjkę butelki skrawki warg i koniuszek języka. Oddała flaszkę chłopakowi, a na jej twarzy odbił się wyraz głębokiego namysłu.
Opuszką wskazującego palca otarła usta, nie przeciągając po nich, a dotykając jak serwetką. Ten gest, jak wcześniej zapach, wydał się Arturowi nadzwyczaj elegancki.
- A ty, kto jesteś? – Spytał. – Ja się przedstawiłem – dodał, jakby chciał usprawiedliwić natarczywość pytania. Nie za bardzo go obchodziło, kim jest dziewczyna, chociaż czuł, że obchodziło coraz bardziej.
Zerwała się i stanęła naprzeciwko niego plecami do światła. Słońce przebijało przez cienki materiał spódniczki, rysując ostrym cieniem te kształty, których starał się nie domyślać i w jednej chwili wydała się Arturowi naga. Przechylił butelkę, nie spuszczając z niej wzroku.
Podniosła obie ręce w górę opierając dłonie na włosach.
- Nie słyszałeś? Jestem lalka, urządzam zabawy. Jak ktoś się ze mną dobrze bawi, zbieram pochwały, jak jest niezadowolony, dostaję surową naganę. - I trzymając ręce przy skroniach, poruszyła mechanicznie głową.
Usiadła znowu obok, dotykając biodrem Artura. Po chwili, gdy nie zareagował, odsunęła się i powiedziała zrezygnowanym głosem.
- Powiedz im, gdyby pytali, że jestem fajna, bo inaczej będę miała przesrane.
- Nie będziemy tak rozmawiać – obruszył się – masz jakoś na imię. Ja ci się przedstawiłem. Zresztą chcesz być Lala, będziesz Lala. Tylko że nie umiem się bawić lalkami, zawsze wszystkie psułem.
- Dlaczego?
- Bo chciałem sprawdzić, co mają w środku.
- Mnie też sprawdzisz? – Spytała głosem małej dziewczynki, prostując się i zdecydowanym ruchem głowy odrzucając włosy na kark.
- Nie zamierzam – powiedział ochryple i zaraz zaczerwienił się po czubki uszu, bo nie wiedział, skąd się wzięła u niego ta nagła chrypa. Czuł za to, że rozmowa stała się osobista.

Poza Alicją nie szukał przygód. Wcale nie dlatego, że ojciec odszedł od matki i nie dlatego, że narzeczona stała się ostatnio nieznośnie zazdrosna, ale dlatego, że dał sobie słowo; a słowo, to słowo.
Po Lali ostrzejsze słowa spłynęły jak woda po kaczce. Zauważyła nagłe zmieszanie Artura i zinterpretowała je po swojemu. Wyjęła z torby butelkę piwa, stanęła tuż obok niego na ławce, tak blisko, że gdy spojrzał ukradkiem w górę, rozpoznał gatunek kwiatków na majtkach, zdarła kapsel o łepek gwoździa na połączeniu belek, usiadła znowu, uśmiechnęła się wyrozumiale i spytała.
- Powiedziałeś, że nie należysz do partii to, co tu robisz?
- Odprowadziłem moją dziewczynę – powiedział. – Załapała się na kelnerkę we dworze.
- Na hostessę – poprawiła Lala – kelnerki pracują na zewnątrz, w środku są hostessy. – Spojrzała na Artura, patrzyła chwilę uważnie i na jej twarz wrócił papierowy uśmiech. – Hostessy. – Powtórzyła bez sensu, akcentując mocno dwa s na końcu wyrazu.

6 komentarzy:

  1. Przeczytałem z przyjemnością, tekst niemalże "historyczny". Taka właśnie była Polska, ta niewielkomiejska. Taka, albo i jeszcze gorsza, dobrze ja znalem.
    Co ja tu piszę "niemalże", to czysto historyczny tekst. Pozazdrościć pióra.
    A w ogóle to KAJ z tym tekstem spadł mi po prostu z nieba. Łatwiej będzie Czytelnikowi zrozumieć to, o czym napiszę w mym następnym wpisie z cyklu Ex cathedra.
    FN

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Panie Fortunacie; powieść o którego rozdziale tak pięknie się wypowiedziałeś dopiero powstaje. Pół już jest. Ma być w nastroju diaboliczna, jak francuskie romanse z osiemnastego wieku. Co z tego wyjdzie, nie wiem, ba, nie wiem nawet, czy wyjdzie cokolwiek, ponieważ do takiego pisania potrzebny jest czas, zapiekłość serca i wybacz słownictwo: qrewski nastrój. Ostatnio niczego z tego mi nie zbywa.
      Pozdrawiam

      Usuń
  2. Prezes Rozpuszczalnik już wczoraj nie mógł się nachwalić opowieści p. KAJa. A kiedy skończył komplementować, popatrzył na mnie jak by mi chciał pióra z pleców powyrywać i zapytał, czy pamiętam, że mam obowiązki moderacyjne. Skłamałam doraźnie, że owszem i wzięłam się do roboty.

    Panie KAJ (i inni, SVP):

    1. Bardzo ważna jest szata zewnętrzna wystąpień klubowych: Od samego początku mówcy (pisarze) są proszeni o czcionkę "Georgia" i wielkość czcionki "Normalna".
    2. Obrazki najlepiej jest wstawiać przy pomocy "Wstaw obraz" i korzystać ze wszystkich dyspozycji tego menu (małe, duże, na lewo, na prawo, podpis, etc.).
    3. Warto przypilnować, aby każda linijka (zwłaszcza dialogu) zaczynała się zgodnie z intencją Autora i aby wszystko "grało i kolidowało" od strony interlinii.
    4. Jeśli zważyć, że młodemu czytelnikowi nic się z terminem "22 lipca" nie kojarzy, dobrze byłoby w tym i innych podobnych przypadkach dać odnośnik i choćby mikro-wyjaśnienie.
    5. Nie ma wątpliwości, że post KAJa jest z punktu widzenia historycznego i literackiego super-hiper i że Autor sam sobie szkodzi, jeśli nie zaznaczy, że utwór jest jego" i nie zaznaczy ewentualnie z jakiej większej całości pochodzi.

    Zamiast przytyki wytykać (wytyki przytykać?) imiennie, mogłam naturalnie zwrócić się do KAJa kanałem prywatnym, ale uznałam, że moje uwagi mogą się przydać pozostałym członkom Klubu, a poza tym chcę się przypodobać Prezesowi, który ma regulaminowe wymagania.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. 1)Dopiero teraz moje dziecko znalazło dla mnie czas i pogrzebało w edycji, wyjaśniając przy okazji skąd się biorą błędy i jak się ich ustrzec.Podobno pisałem w jakimś prastarym programie, który nie do końca był zgodny z tym, który rządzi blogiem. O tych sprawach może mi mówić, co chce, ale już teraz będzie dobrze.Przy okazji zaproponowało Papudze Orinoko pomoc edytorską, gdyby taka była potrzebna dla całego bloga.
      2) Dziękuję Papudze, również za przekazanie myśli Rozpuszczalnika. Zawsze uważałem, że mądre słowa należy ryć w granicie.

      Usuń
  3. Pozostałe ilustracje (dwie z trzech) też były bardzo dobre. Szkoda ich.

    Pozdrowienia dla dziecka,
    Papuga O.

    OdpowiedzUsuń
  4. Teraz, kiedy KAJ (być może, sprowokowany przeze mnie) w odpowiedzi udzielonej p. Fortunatowi wyznał, że "22 lipca w Orlim Gnieździe" jest fragmentem przygotowywanej przez niego powieści, ja - i to bez najmniejszej z Jego strony autoryzacji - uchylę rąbka innej tejmnicy (cóż mogłoby się ukryć przed moderatorką latającą!?):

    - Otóż p. Jacek Kaiper jest autorem powieści "Szach królowi", znajdującej się w powszechnej sprzedaży. W niektórych księgarniach internetowych, m.in. w amazon.com, można znaleźć recenzję, którą pozwolę sobie przytoczyć w całości (komentarze recenzenta ujmę w nawiasy):


    Rozejrzałem się wokół. Pokój był spory, kwadratowy, przedzielony kratą, ściany pomalowane do sufitu szarą farbą olejną, podłoga wyłożona burą, plastikową wykładziną. Pośrodku stał stół, nad nim lampa w metalowej osłonie, kształtem przypominająca hiszpański hełm z epoki konkwisty, a wokół cztery krzesła. Na wykładzinie leżały zdechłe muchy. Widząc je - nie wiem, czemu - pomyślałem o sobie."

    (Chandler? Forsyth? - Nie, Jacek Kaiper. Zadzwoniłem do autora i teraz czekam niecierpliwie na zapowiedziany ciąg dalszy.)

    "Ktoś za pomocą parcianych pasów przywiązał go do poręczy łóżka. W żyłę na dłoni wbito wenflon i podłączono do kroplówki. Zrozumiał, że jasność w głowie zawdzięczał lekom, które, rozcieńczone w roztworze soli fizjologicznych, wpływały do żył. Nie miał wątpliwości, gdzie jest. Skojarzenie nazwy Moskwa z obecną sytuacją dawało tylko jeden rezultat - Łubianka."

    ("Park Gorkiego" Martina Cruza Smitha? - Nie, wciąż "Szach królowi" Jacka Kaipera. Nie oderwiecie się!)

    OdpowiedzUsuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.