O blogu

Klub Kolonialny Papugi Orinoko - w tej nazwie wszystko jest prawdziwe:

- Klub jest wirtualnym klubem wymiany rzeczywistych poglądów,
- K
olonialny stanowi egzotyczne decorum, które powinno Czytelnika zaciekawić, sprowadzić i, why not, uwieść,
- Papuga Orinoko istnieje naprawdę i można ją spotkać na blogu "Z frontu walki z reakcją i Redakcją",

czwartek, 21 maja 2015

kilka pożółkłych fotografii



Oczywiście, używając terminu "Orientalny", przytaczając błędnie, jak się szybko okazało nazwę naszego klubu, nieświadomie dokonałem nadużycia wobec znanych mi wcześniej ustaleń. Długo potem analizowałem stan swojego ducha, który mnie do tego skłonił i doszedłem do następującej konkluzji, którą teraz po kolei wyłożę.

Po pierwsze, zadałem sobie pytania i w swojej uczciwości poszukiwałem na nie odpowiedzi. Klub Kolonialny, to taki, który złożony z kolonizatorów, czy kolonistów? Jeśli kolonizatorów, to w porządku, tryumfuje kultura, lub siła, za to z kolonistami jest różnie; zliczają się do nich zarówno kolonizatorzy, którzy osiedli się tu na dłużej oraz  zdominowana ludność rdzenna. Czy nasz klub zatem składać się będzie ze zdobywców, czy podbitych, a może mieszanki tych i owych? A skoro mieszanki, to w jakim procencie? Pytania i wątpliwości same się mnożą w nieskończoność, a wyjaśnienia, kto z członków klubu jest kim, uwikłały by posiedzenia w niepotrzebnych sporach.

Po drugie, wobec wielkiej liczby pytań bez odpowiedzi postanowiłem nie stawiać kolejnej przesłanki tylko od razu wyciągnąć wniosek. Moja jaźń skąpana w słońcu i  zawieszona w błękicie południowych mórz, odrzuciła w naturalny sposób termin, który budzi tak wiele wątpliwości zastępując  go innym, oczywistym dla wszystkich, którego znaczenia nie trzeba interpretować, ani nic w związku z nim wyjaśniać.

Odpowiadam w ten sposób Panu Fortunatowi Nababowi na dowcipny przytyk, słusznie dokonany nieubłaganym palcem i proponuję w zamian kilka pożółkłych fotografii, które wykładam na stół z intencją, aby się nad nimi pochylić. Kiedyś byliśmy młodzi!

-------------------------------

- Ty chcesz do komandosów? – głos kapitana był znudzony w sposób charakterystyczny dla oficerów, którym udało się załapać na etat w WKU.
- Proszę o skierowanie do Szóstej Pomorskiej Brygady Powietrznodesantowej. – Powtórzył cierpliwie Artur.
- Zesrasz się – kapitan powiedział tym samym tonem, co poprzednio – tam naprawdę dają w dupę. Spojrzał na podanie.
- Rok politechniki i na zbity pysk. Za zachowanie nielicujące z godnością studenta PRL - odczytał. Zostaliście relegowani. Re le go wa ni - przesylabizował z naciskiem. Czy myślicie, że tam się będą z wami cackać? Pobiliście milicjanta.
-Tylko, to ja leżałem trzy miesiące w szpitalu.
- Daliście sobie wpierdolić i tyle. No i po co mi to mówicie? Teraz potrzebna wypiska ze szpitala.
- Nic nie mówiłem.
- A mi się zdawało, że słyszałem.
- Tak jest. – Powiedział Artur – zdawało się obywatelowi kapitanowi.
- No, teraz mówicie jak trzeba. Zapamiętajcie, z takimi papierami podskoczycie raz i do Orzysza.
- Obywatelu kapitanie, jestem ochotnikiem i będę dobrym żołnierzem. Nie chcę podskakiwać.
Oficer udawał, że się waha. Chłopak jest durny, a on mądrości go nie nauczy. Zobaczy gdzie trafił, zmądrzeje, ale już wtedy odsiedzi swoje. Pochylił się nad dokumentem i coś zanotował.
- Powołanie przyjdzie pocztą za jakiś miesiąc. Masz trochę czasu, upij się z kolegami, pożegnaj z dziewczyną, a w jednostce masz być trzeźwy na dzień dobry.
Oficer spojrzał na zegar. Czas przeznaczony dla poborowego minął, następny kot za drzwiami. Od tego, przynajmniej nie słuchał głupich wykrętów. Ostemplował książeczkę wojskową i rzucił w stronę Artura.
- Powinieneś oddać krew, przy wyjściu z prawej jest stacja krwiodawstwa. Legitymacja dawcy przyda ci się w wojsku.
- Do czego?
- Zobaczysz. Następny!
Odłożył ankietę Artura na stertę i ze stosu obok podniósł kolejną.

Plac apelowy był pełen wojska. Pododdziały sprawnie łączyły się w odziały, potem rozłączały się by znów połączyć się w jedno, zatrzymać w miejscu i utworzyć długi dwuszereg. Tę figurę ćwiczono od rana. Kierował wszystkimi sierżant, niewysoki, barczysty mężczyzna o młodzieńczej sylwetce i starczej twarzy. Stał samotnie pośrodku obszernej trybuny, na której w razie potrzeby mieściło się całe dowództwo i przez elektryczną tubę wydawał rozkazy. Rozmiary trybuny i placu wyraźnie zmniejszały jego postać tak, że z daleka, czerwony beret ułożony w prostokątny trójkąt, wyglądał, jak czapka na krasnalu. Głos tuby nierównomiernie odbijały ściany koszar otaczające plac ze wszystkich stron. Wracał trzykrotnym echem. Sierżant cierpliwie wyczekiwał, aż hałas ucichnie i wydawał następny rozkaz. Co jakiś czas urozmaicał monotonnie wydawane komendy monologiem.
- Wy myślicie, kurwa, że jesteście tu na wakacjach. - Odczekiwał aż echo ucichnie.
- Ojczyzna was tu przysłała! - Znów pauza
- Ja wam mówię! – Dłuższa przerwa.
- Albo, zaczniecie kurwa, maszerować, albo kurwa, zesracie się tu do rana.
Pomagało, po każdej takiej wstawce tupot się wzmagał i wyrównywał.
Artur był tak samo znudzony, jak sierżant, albo jeszcze bardziej, twarze kolegów z lewej i prawej świadczyły, że dzieje się z nimi to samo. Ćwiczyli od czerech godzin, szósty dzień z rzędu i mieli tego serdecznie dosyć. Mimo chłodu mundury lepiły się do ciała, a twarze pokrywał pył z pod nóg, który smakował wapnem. Rozkazy wykonywali mechanicznie. Znowu ustawili się w długi dwuszereg.
- No, teraz było prawie dobrze – zabrzmiało z trybuny. - Ty, czwarty od końca z mojej prawej, myślisz, że cię kurwa, nie widzę, jak się drapiesz po jajach? Nie wiesz, co to baczność? Myślisz, że cię nie zapamiętam? Jeszcze raz!
- Na prawo kooolumnę twórz!
- Naaaprzód marsz!
I cały odział, po raz piętnasty, formował się w kolumnę, aby obejść plac marszowym krokiem, podzielić się na pododdziały, sformować dwuszereg i stanąć naprzeciw trybuny.
- No, teraz było doskonale!
- Jeszcze raz.
- Dobrze.
- A teraz; baaaczność! Do przysięgi!

Może nie tylko do Artura nikt nie przyjechał, ale on myślał, że tylko do niego. Matkę, która szykowała się do wyjazdu zatrzymała nagła choroba szwagra. Artur dostał lakoniczną depeszę. Stop krzysztof ma zawał stop nie przyjadę stop całuję stop mama stop.
Stryj od dawna niedomagał na serce, tak, że zawał, którego doznał dostał w przeddzień przysięgi Artura, nikogo nie zaskoczył. Leżał w szpitalu bielańskim i dogorywał. Przez dwa dni siedziała u wezgłowia, trzymając go za rękę. Mówiła same dobre rzeczy, o nim, o jego bracie, o Arturze, a kiedy zmęczony zamykał oczy modliła się za niego i męża. Nie męczył się długo, zmarł drugiego dnia we śnie. Kiedy rankiem przybyła do szpitala, jego łóżko było puste już i zaścielone dla następnego pacjenta. Taką samą uporządkowaną pustkę poczuła w sercu. Odszedł jedyny człowiek, który jej nigdy nie odstąpił i w najtrudniejszych chwilach zastępował męża.
Koledzy nie przysłali żadnego zawiadomienia i konsekwentnie nie pojawili się w jednostce. Nie wiedział, dlaczego, kilka dni temu rozmawiał w tej sprawie przez telefon i Andrzej zapewniał, że przybędzie w dużej kompanii i z zapasami.
Stał teraz w długim dwuszeregu, na placu apelowym i wraz ze wszystkimi wygłaszał słowa przysięgi wojskowej. Słowa: ”stać nieugięcie na straży pokoju w braterskim przymierzu z Armią Radziecką i innymi sojuszniczymi armiami i” opuścił i tylko ”ruszał gębą”. Nie on jedyny, cały plac zamilkł, jakby gigantofony na chwilę straciły moc. Na dowódcy prowadzącym ceremonię nie zrobiło, to wrażenia. W zeszłym roku było to samo. Przeszedł gładko do następnych słów roty, a gdy przysięga została złożona oddał mikrofon generałowi.
Najwyższy rangą nie przynudzał ponad miarę. Przyjechał z samego rana i spieszyło mu się do stołu, powiedział parę słów o historii brygady, z której wszyscy powinni być dumni, o szlaku bojowym, zdobyciu Wału Pomorskiego, nawiązał krótko do cichociemnych i Arnhelm. Zakończył życzeniami dla nowo zaprzysiężonych żołnierzy i ich matek. Ojców ominął jak zwykle, bo znając życie, uważał za Rzymianami, że tylko matka jest pewna.
Przy stole rozstrzygnął jeszcze jedną sprawę.
- To była awaria nagłośnienia – zwrócił się, nie wiadomo z pytaniem, czy twierdzeniem do dowódcy jednostki. Pułkownik spojrzał znacząco na chorążego odpowiedzialnego za stan urządzeń technicznych.
- Nie, obywatelu generale, wszystko było w porządku, przypuszczam, że w skutek odbić fal głosowych od koszar, nastąpiło ich wygaszenie i akurat w tym miejscu gdzie staliśmy nic nie było słychać. Na filmie będzie widać, że wszyscy przysięgają.
Twarz starszego chorążego sztabowego wyrażała wyłącznie powagę i kompetencję.                             - Acha – powiedział generał – interferencja fal odwrotnych w fazie. Mogło tak być. Na prawa fizyki nie poradzisz. Ale w raporcie ani słowa o tym, bo jak ich znam, to zaraz przyślą tu uczonych.
W całej jednostce trwało nerwowe ożywienie. Artur zszedł powoli z placu mijając całe rodziny, które już zdążyły się pomieszać z chłopcami w mundurach. Patrzył zazdrośnie na dziewczyny, ubrane odświętnie i w taki sposób, żeby ich faceci pamiętali je długo. Stare wojsko wróciło do koszar, a kto mógł szykował się na przepustkę, inni tęsknie wyglądali przez okna na plac, kantynę i panny.

Bezludne miejsce znalazł na zapleczu kuchni. Usiadł na murku oporowym zjazdu dla samochodów dostawczych i wyciągnął małą paczkę sportów. Nie lubił palić, ale z papierosem w ręku wydawał się sam sobie dojrzalszy. W ogóle podobali mu się ludzie palący. Zapalił zapałkę, nie przypalał, trzymał ją o cal od koniuszka Sporta. Zapałka dopalała się do końca, aż zaczęła parzyć palce. Wytrzymał, zgasła tuż przy skórze. Wyrzucił mikroskopijne drewienko, polizał piekący kciuk. Wyciągnął następną i zapalił.
- Jeszcze kilka zapałek i posikasz się w nocy – głos, który go wyrwał z zadumy należał do sierżanta. Zeskoczył z poręczy. Sierżant swoim zwyczajem obchodził teren i zaglądał we wszystkie kąty. Zachowywał się, jak gospodarz opatrujący swoją własność. Może, dlatego, przed laty, żołnierze służby zasadniczej nazwali go Szczurem. Pasowało, nikt o nim inaczej nie mówił.
- Tak jest, obywatelu sierżancie. Nie posikam się.
- Zrób spocznij i siadaj.
Artur podskoczył na stare miejsce. Sierżant usiadł obok.
- Nikt do ciebie nie przyjechał?
- Nikt – burknął w odpowiedzi i odwrócił twarz. - Co obywatel sierżant się tak dopytuje?
- Nie cierpię pisaniny. Jak sobie palniesz w łeb, to mam przesrane. Raporty, dochodzenia, lustracje, wiesz ile tego jest? Tak samo dowódca; prokurator nie wychodzi z jednostki, czepia się o wszystko.
- Nie zamierzam się zabijać, jestem wierzący.
- W Polsce niby sami katolicy, a w naszej jednostce w zeszłym roku dwóch się zastrzeliło. A jeden z nich, zupełny kretyn, zrobił to na miesiąc przed wyjściem.
- Miał problemy. 
- Pierdolisz głupoty! To ja miałem problemy. Walnął sobie i z głowy, to ja zostałem z raportami i cztery kontrole na raz.
- Ze mną w porządku, obywatelu sierżancie.
- Co z dziewczyną?
- Zerwałem.
- A rodzice?
- Mama została przy stryju. Ma zawał.
- Ojciec?
- Nie żyje.
- Koledzy?
- Nie mam kolegów.
Zamilkli, każdy z nich myślał o swoich sprawach.
- Pójdziecie ze mną – odezwał się sierżant – do miasta. Trochę kultury wam się przyda.
- Nie mam pieniędzy.
- Zajrzymy do dziewczyn i wrócimy jutro.
- Do burdelu?
- Jakiego znowu burdelu? To porządne dziewczyny. Mam u nich zniżkę.

2 komentarze:

  1. Panie KAJ, czuję się w obowiązku wyjaśnić, że natura przymiotnika "Kolonialny" została wyłożona w notce informacyjnej, zamieszczonej tuż pod szyldem blogu. Ten fragment nazwy Klubu nie może budzić "tak wiele wątpliwości", ponieważ, zgodnie z tą notką, "stanowi egzotyczne decorum, które powinno Czytelnika zaciekawić, sprowadzić i, why not, uwieść".
    Zastąpienie go przez jakiś inny termin nie jest możliwe, ponieważ nazwa Klubu została, raz na zawsze, ustalona przez dwóch członków-założycieli, tj. panów Rozpuszczalnika i Fortunata Nababa.
    Łączę pozdrowienia,
    Orinoko

    OdpowiedzUsuń
  2. Szanowna Pani Papugo, a tu, moja obecna Moderatorko, nie podważam sensowności, ani znaczenia terminu "kolonialny" w nazwie szacownego klubu. Do takich rzeczy nigdy nie było we mnie ni śmiałości, ni rozumu, szczególnie, że jak piszesz "stanowi(ów termin) egzotyczne decorum, które powinno Czytelnika zaciekawić, sprowadzić i why not, uwieść." Mnie na przykład uwiodło tak dalece, że zapomniałem języka w gębie i podparłem się pierwszym wyrazem, który przyszedł mi do głowy. I cóż z tego, że nie przypominał pierwowzoru?Skoro wypełniał lukę w zdaniu, którego znaczenia nie zmieniał.
    Niestety nie mogę zmienić tego zapisu, ponieważ zarówno wpis Szanownego Fortunata Nababa, jak i Twoja rozumna interwencja straciłyby sens.
    Wiem doskonale, że zwracając moją uwagę na przepisy i będąc Papugą Orinoko pełnisz swoją gatunkową powinność. Ważne, że robisz to z wdziękiem.

    Pozdrowienia
    KAJ

    OdpowiedzUsuń

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.